Czyżbyś po to się, urodził, człowieku
Czyżbyś po to się, urodził, człowieku,
żeby zaglądać do mojej celi?
Czyżby twoje życie cię nie wzywało?
Czy wszystkie twoje horyzonty i cele
znalazłeś w tej robocie ponurej i smutnej,
w której wszystko się bierze z ludzkiej boleści?
Żal mi cię zawsze, żal mi okrutnie,
twoim nieszczęsnym sercem przejmuje się
moje chore. Ty jesteś i za mnie podwójnie
nieszczęśliwy. Jestem sam. Ty – ledwie cień.
Ja – dobro. Ty – próchno, pleśń,
łączy nas obydwu to więzienie,
dwie strony drzwi. Ty – tam, a ja tu.
Rozdzieliły nas mury jak statut.
Między światem a duszą wyrósł mur
Między światem a duszą wyrósł mur.
I baw się w chowanego, żeby nie poznali
cię wśród tłumu obumarłych wspomnień,
zdrętwiałych myśli i okruchów czucia.
W przemarzniętą duszę weszły strachy
i nie chce się już
szukać szpary, z wiecznym lękiem,
że świat cię dostrzeże i zmiażdży
swoim śmiertelnym ciężarem.
Tam wiatr wywiewa dusze z ciał,
łamie drzewa i pochyla trawy,
tworzy nieprzebraną próżnię,
która kwitnie bezsilna wokół.
Taka udręka wszędzie! Ile żyć
zgubiono! A ilu strzegą,
żeby odłożyć na śmiertelne wezgłowie
na czarną godzinę! Taka udręka wszędzie!
Między światem a duszą wyrósł mur.
My już twoi kochankowie, śmierci
My już twoi kochankowie, śmierci:
życie nam świeci przez mgłę.
Ale gdy księżycowy łan zaświecił
teraz i ty rozraduj się.
…błądzi muzyka czerwona
po wierchu ostrym jak cierń w boku.
Siedzi zazula żalem upojona
i powtarza „ku-ku”.
Piliśmy sok brzozowy
i z rzeki napiliśmy się wody
a jawory co w górę wznoszą głowy
w dolinie kruszyły już lody.
I dereń zajmował się żarem,
gruszaczka przełykała śnieg,
ziemia paruje nad jarem,
czując życie w sobie jak grzech.
Jak dobrze zabłądzić na ścieżce
idąc przez młody las
i upaść w trawę, na wznak
jak niemowlątko w kołysce.
Autoportret ze świeczką
Trzymaj nad głową świeczkę,
póki nie zmęczy się ręka –
całe życie. Za mało – noc jeszcze.
Dokoła ciemność płochliwa.
nietoperze latają jak kule.
Policzki marzną jak nieżywe.
Gdzie wy, skrzydlaci? Guli-guli!
Jak wam bez nieba źle tam?
Aż oczy nam ciężar snu tuli.
O, tyś zmartwychwstał, lecz nie sam!
Jak w beczce pohukuje puchacz.
Gdzieś brodzi mój rodak d’Anthes.
O, niegodny, bezradny, bez ducha,
a czy trafisz ty i mnie?
Świeca w zadumie – ani drgnie.
Tam cisza. Cisza tam. Sucha i czarna
Tam cisza. Cisza tam. Sucha i czarna
i kreślą koła siwe gołębie.
Jak tu nie powróżyć sobie
kiedy noc zalewa cię aż po gardło?
I wydaje się że wróżbici wprawni
zamiatają szlak przed tobą
W dzielnicach ofiar – czystopis żałoby –
wszechpokora, prawie nieodparta.
Zwierciadło śpi. A w nim śpi świeca,
rozpłatana motylem, akantem.
W szepcie akantu – ból twój – diamentem.
Ślepym okiem łypie żal.
Wstań. Niech zostaną na zwierciadle prochy –
to wszystko – twoje strachy, strachy, strachy….
W ciemność snu zanurza się droga
W ciemność snu zanurza się droga.
Wszędzie coraz wyżej i wyżej sięgają wody
gorzkiego zapomnienia. Wciąż bliżej kres.
Patrzę w pustkę dni i lat –
i myślę: gdzie jest granica, którą
powraca utracona dusza
u prapoczątku. W padół tych rozkoszy
którymi dźwięczą młode lata.
Quo vadis? Niesłyszalny krok
dał się poznać w tym nieustannym marszu
a ty idziesz tylko za nim w ślad.
I zwęża się błoga smużka lat
twoja jak cień, co idzie ci na spotkanie
i rzuca urok, rzuca… Ot, i załamała się
twoja droga. Ciemność. Przepaść. Kres.
Idź za grań. Za ciężko nam żyć
niepewnością. Granice. W pół kroku,
jak nad sobą wzniesiona stopa
zamyślić się i uklęknąć. W pół życzenia
w pół wahania uciąć. Zagony granic
kryją się z wzgórzami cierpienia
i nie widać ich w zuchwałych chwilach
rozpostarcia skrzydeł. O, żeby ten kres
poznał, jacy jesteśmy drobni! Co by się stało –
górze – górą być? W co mielibyśmy się
wpatrywać – w te miedze czasu,
nużące miedze życia,
kiedy zmarnowane siły,
bure poruszenia spopielałe,
nagle odcisnęły się na nas.
I chce się sięgnąć za czasokrąg,
za prapierwsze. I wszystko zacząć znów.
Pierwszokrokiem. O, co by to nam wyprostowało
powrotem w śmierć. O, jak by to iść
zboczem losu na szczyty krzyku,
który przerywa twardy wzór
i budzi pewność niemoty i próchna.
O, te nieznośne wyjścia za grań
powszedniości! O te złomy lęku,
to zuchwałe pragnienie samoucieczek,
paląca potrzeba zgorzenia, spalenia, auto da fe.
Ta szadź cierpień
i wieczne niespełnienie pragnień,
ruch ruchu ruchu. Ten bezkres sił
wzburzonych młodym bólem,
te kolekcje wysiłków, to światło
samoświadomości, ta głucha przepaść
upadku i wstąpienia za
widzialną śmierć, żeby torosy męki
lepiły łona kwiatom. Toś ty jest,
niepewności. To ty jesteś, drogo,
która od razu zwraca nas
do serca serca, w aortę szału,
gdzie bezbrzeża gołębi gwar.
Tak horyzont zamyka niebo i ziemię.
Sklepienia i powieki. Wieszczą tajemnicę
poznać sercem, ducha nie tracąc
i krew, co rwie się z szumiących aort,
zahamować – możliwe, nie na siły
nikogo z was…
Koła głucho stukają
Koła głucho stukają,
jak fala o burtę promu,
wieź, towarzyszu Charonie,.
ku złu i ku dobru.
Koła biją jak na trwogę.
Gdzieś wytyczają drogę.
Już. Do domu wrócić nie mogą
Do domu wrócić nie mogą
Koła głucho stukają,
koła stukają
w chrystusa, w wodza, w skrzaty
i w matkę i w pramatkę,
Moskwa, góra Niedźwiedzia, Kem,
i wyspa Popia – szlak
za kratami, za wartami
wezbrany łzami.
I znów Wiatka, Kotłas, Ust-
Wym, dalej – do Czybiu.
Związek soc-rep-oboz-rad
o którym Bóg zapomniał,
diabeł też zapomniał. Teraz
tu mówi inny Bóg:
marksista, rasista i ludożerca –
jeden – w trzech.
Moskwa–Czybiu, Moskwa–Czybiu,
pieczorski koncentrak
przyrządza nową dobę
na krwi i kościach.
Schować się przed losem nie było sądzone
Schować się przed losem nie było sądzone
Uderzył grom – i w fałszywy ton
uderzyło życie. I to ty – wszystko, co wyśnione,
jak śmierciobyt i życiozgon.
Więc badaj, jak kruszec, jak złoto
kochanych, bliskich, przyjaciół i dzieci:
czy przejdą przez sto swoich śmierci
za tobą? A czy co zrozumieją to,
co przypominasz – choćby u początku życia?
Czy ich serce by nie zadrżało i się nie zlękło
w tych wszechbiedach? O żebyś wiedział…
Tak śmiało ułożyła się droga
niepohamowanych. Cały świat – w wiatrach.
Podołałaś doli, chwała Bogu.
W chyżym wietrze sczeźnie niecny strach.
Jak chce się – umrzeć!
Jak chce się – umrzeć!
Żeby nie milczeć,
ni krzykiem krzyczeć
ostatniej zorzy,
porannego powiewu
zeszklonego dnia
doczekać – i umrzeć!
I już – nie wracać:
w spokój głęboki,
gdzie cisza kołysze,
gdzie pieśń ściśnie
potłuczone serce –
ani odetchnąć –
jak chce się umrzeć!
Odmarzyć marzenia,
odmyślec myśli,
wszystkie radości – pierzchły
wszystkie kolory – pogasły.
Głodna, jak przerębel,
ścieżka pionowa
nie wydrzesz się przez nią
ni krokiem ni okiem
ni ruchem ni duchem
ni ciałem zbolałym
ni gardłem ochrypłym
od krzyku – władyko,
podnoś mnie w górę,
bo chcę – umrzeć!
No i jak przebyć –
te godziny czekania
doliny bezdenne
ten szczyt cierpliwości
tę mękę przeokrutną
daj, Boże – umrzeć!
Przepaść, pójść w niepamięć,
zedrzeć się we wrzasku,
rozwiać w wietrze,
zgubić się w czasie
i wyrwawszy duszę
pójść – w bezimienne!
Za wzgórzem losu
śnieżna śnieżyca
zawiewa drogi,
kurzawa szału,
a matczyne ręce,
szklanym świtem,
szukają po omacku
synowskiej zjawy
znamienia przy oku
zasmucone zgarbione schylone ramiona.
Jak chce się – umrzeć!
Zajść niezauważalnie
za grań spodziewanego
za widnokrąg nieznośnego
za mury pokory
za kraty szaleństwa
za gniew – ściany
za łozy wołań
kolce obłędu
żeby paść
w ciche śniegi
gdzieś między zaspy
zaprzepaszczonych losów –
Jak chce się umrzeć!
W tym polu, niebieskim, jak len…
W tym polu, niebieskim, jak len,
gdzie tylko ty i żywej duszy wokoło,
zobaczył i ukląkł: błądziło po tym polu
sto cieni. W polu, niebieskim, jak len.
W tym polu, niebieskim, jak len,
samotność była ci sądzona
żebyś poznał losy jak pokuty zadane
w tym polu, niebieskim, jak len.
Sto czarnych cieni wydłuża się, rośnie
i już jak sosnowy młodniak
rusza na spotkanie. Czy uda się uciec i jak?
Własną ścieżkę, jak sznur, splątać?
Nie. Ustać. Ustać. Nie –
stać. Tylko tu. W tym polu,
co jak len. I własną niewolę
poznać tu, na rodzimej obczyźnie.
Na tym polu, niebieskim, jak len,
przeciw tobie – stu przeciw tobie
i każdy przeciwnik – jak w żałobie,
i każdy przeciwnik, zakazów
nie znający, rzuci przekleństwo od razu
jak kamień. Każde przekleństwo
twoją samotnością osmalone.
Zdziczał duch i nie poznaje ciała
w tym polu, niebieskim, jak len.
Na co czekasz?
Na co czekasz? Powiedz na co czekasz?
Kogo ty wyglądasz z przedświatu?
Kogo spodziewasz się spotkać,
a choćbyś spotkał, nie uwierzysz?
Głuchy kąt tamtego świata,
a w nim kobieta, zadumana kukułka,
szepcze spragniona: boże, niech się święci,
o niech się święci kraj przeklęty mój.
Jeszcze widać: obcy daleki kraj
i wśród stepu, gdzie czerwieni się kalina –
mogiła. Tam płacze Ukraina
nad głową syna: żegnaj.
I płacze tam, wyduszając z siebie
łzy na siłę dwóch wrogów,
ciesząc się, że ten syn nie kochał
ni Ukrainy, ni ziemi, ni nieba.
I daremnie chyli się wysoki cień
obcego bólu. Pustelnia Ukrainy
bezgranicznieje w tym głoszeniu,
aż błyszczy przemarznięta głębia
północna.
Kogóż ty, demonie zła,
klniesz, klniesz, klniesz i przeklinasz?
Kogo z samego siebie wywołujesz?
Swoje nieszczęście? Grudeczkę ciepła
pod popiołem wieków? Kogo ty czekasz?
Czy spodziewasz się kiedyś dożyć chwili
gdy powiesz czekaniu: dość. My kwita.
Ty zabierasz, tak jakbyś dawał.
Cierp, cierp, cierpliwość cię szlifuje
Cierp, cierp – cierpliwość cię szlifuje,
hartuje twojego ducha – więc cierp, cierp.
Nikt cię z niedoli nie uratuje,
nikt nie zbije z własnego tropu.
Na nim stój, trzymaj szyk– póki doli
póki świtu i słońca – stój i stój.
Żebyś szlak – do raju, piekła czy niewoli –
cały przejść i znieść umiał twój.
Toruj swoją drogę – tę, co twoją się nazwała,
tę, co wybrała ciebie na wieki wieków.
Do niego z wolna sam się przypisałeś
do niego przeznaczył cię sam Bóg.